
Fot. Władysław Czulak
Elżbieta Donimirska
Aktorka, z urodzenia szczecinianka, ma 65 lat. Absolwentka uczelni teatralnej we Wrocławiu. Grała krótko w teatrach w Szczecinie, Gorzowie. Od prawie 40 lat związana ze sceną Lubuskiego Teatru w Zielonej Górze. Wielokrotnie nagradzana przez publiczność „Leonami”. W dorobku ma kilkadziesiąt ról m. in. w sztukach „Czekając na Godota”, „Opowieść o zwyczajnym szaleństwie” i Stworzenia sceniczne”. Ostatnio gra główną rolę w spektaklu „Akompaniator” w reż. Roberta Czechowskiego.
Z wiekiem przyszło mi coś takiego, że wolę jednak w mniejszym gronie rozprawiać o sprawach ważniejszych, niż tracić czas na głupotki. I to mi sprawia przyjemność – mówi Elżbieta Donimirska, aktorka Lubuskiego Teatru.
Artur Łukasiewicz: – Jest pani duszą towarzystwa?
Elżbieta Donimirska: – Nie bardzo. Odzywam się w towarzystwie, kiedy mam coś do powiedzenia, co mi absolutnie to nie przeszkadza. Nie należę do osób, które potrafią zabawiać innych.
A przecież umie to pani robić zawodowo.
– Tak, ale u mnie działa to inaczej. Mogę zabawiać ludzi na scenie, a w życiu jestem wycofana. Nie powiem, że poważna, ale nie lubię wychodzić ze swojej skorupki.
Przypuszczam, że osiem na dziesięć osób w Zielonej Górze, powie „to dusza towarzystwa. Na scenie tryska energią, pewnie można pośmiać się z nią na imprezach”.
– Mylą się, choć bardzo lubię ludzi i rozmowy z nimi. Z wiekiem przyszło mi coś takiego, że wolę jednak w mniejszym gronie rozprawiać o sprawach ważniejszych, niż tracić czas na głupotki. I to mi sprawia przyjemność.
W którym momencie zaczynamy doceniać poważną rozmowę zamiast zwyczajowy small talk o pogodzie?
– To przychodzi niepostrzeżenie, staje się mimochodem. Życie doświadcza nas niespodziewanymi rzeczami. Zaczynamy przewartościowywać to, co się dzieje wokół i z nami. Nagle przestajemy dobrze czuć się w większym gronie, brać udział w pogaduszkach o niczym. Wolimy konkrety, które czegoś nas jeszcze nauczą. Możemy komuś pomóc, ktoś może nam. Dla mnie stało się to ważniejsze. Po prostu magia czasu. Odkąd byłam młoda tyle się zmieniło. Razem z dojrzewaniem przychodzą refleksje, że szkoda czasu na rzeczy, które nic nie wnoszą.
Mam konkret. Przyjdzie czas, będzie rada – miała mówić pani mama. Jest jakaś mądra rada na starość? Przepis?
– Moja mama często to powtarzała. Używała i innych powiedzonek. Były jeszcze rodzinne cytaty po babci. „Co zrobisz? Nic nie zrobisz”. Jak byłam młoda, śmieszyły mnie. Nie widziałem w tych ludowych receptach osławionej życiowej mądrości. Przyjdzie czas, będzie rada znaczy przecież tyle, co nie postępuj pochopnie. Przemyśl, zobacz skutki. Być może życie samo podpowie, w którą stronę iść. Czasem trzeba się pogodzić z sytuacją, bo co zrobisz? I tak jest z dojrzewaniem, co przychodzi nagle i niespodziewanie stajemy się po prostu starzy. To jednak nic złego.
To nie choroba.
– Właśnie. Wielu ludzi starszych czuje w środku młodość, tylko zmienia nam się powierzchowność i sił brakuje. Najważniejsze jest, co w sobie nosimy.
Co nosi w sobie aktorka, która ma za są sobą 40 lat na scenie, role w „Hamlecie”. „Wizycie starszej pani” lub „Dziadach” czyli Gusłach? Można chcieć więcej?
– Nawet trzeba. Inaczej już by mnie tutaj nie było. Nie czuję się w takim momencie, aby powiedzieć: wszystko, co ważne, już przeminęło. Sądzę, że dużo przede mną. W środku jestem gotowa, aby się z tym zmierzyć. Oczywiście, warto wiedzieć, kiedy odejść, choć mam wątpliwości, czy to dobre określenie. W tym roku byłam na spektaklu „Przebłyski” z Danielem Olbrychskim i Anną Romantowską. Wyszłam zauroczona. To rzecz o wspomnieniach, miłości i dojrzałości. Na nią wciąż jest miejsce w teatrze.
– To, co oglądamy na scenie, jest uzależnione od wielu czynników. Sporo zależy od wieku widza, jego dnia, nastroju, samopoczucia. Nie ma powtarzalności, odbiór jest różny. I to jest wspaniałe.
– Każdy wiek dla aktora niesie inne możliwości. Chciałaby widzom pokazać coś, czego sama jeszcze w sobie nie odkryłam. A mam to w środku.
Mam wrażenie, że w teatrze jest coraz mniej słów, a więcej widowiska, multimediów, dyskotekowych dźwięków. Rozumiem, że to układ w stronę młodszych widzów, wychowywanych na kulturze obrazkowej. Ciężko się przebić słowem?
– Nie jest aż tak ciężko. Trzeba szukać sposobu. Generalnie panuje przekonanie, że ludzie są zmęczeni pracą i życiem, chcą tylko rozrywki. Żeby było lekko, strawnie i przyjemnie. To nie nowe. My od zawsze mówiliśmy, że lekkie spektakle pracują na te trudniejsze. Bo tych drugich mniej się gra po prostu, widzów jest mniej. Myślę, że pamięta się głębokie sztuki. One wciąż mają siłę. Dwa lata temu głośno było o spektaklu „Jak nie zabiłem swojego ojca i bardzo tego żałuję”. Napisał ją Marcin Pakuła, a w sztuce zagrał jego brat Marcin. Ciężki temat. Odchodzenie ojca, rozliczanie, rany. Okazuje się, jak głębokie ślady zostawia utrata bliskich. Trudno to zostawić za sobą. Taki teatr jest i nie zginie.
Jak sobie pani poprawia humor po poważnych rozmowach?
– Na kawie, przy ciastkach i lodach ze znajomymi. Oczywiście z wiekiem uważam na to, co jem, bo cukier jest wszędzie. Trzeba uważać. W środy chodzę do kina, wtedy są tańsze bilety. Tak naprawdę, do szczęścia niewiele potrzeba. Jeśli mamy poczucie bezpieczeństwa, można sobie poprawiać humor na wiele sposobów.
Przeczytałem, że od wielu lat prowadzi pani zajęcia z osobami niepełnosprawnymi.
– To już 15 lat. Zdecydował przypadek. Przede mną robiła to Małgosia Wower, moja przyjaciółka. W teatrze spędziłyśmy młodość. Po niej odziedziczyłam grupę. To ani nie młodzież, ani dzieci. Dojrzali ludzie. Bałam się, czy dam radę. Potem pokochałam nasze spotkania. Nie wyobrażam sobie dziś życia bez nich.
– Moi podopieczni z zespołem Downa mówią czasem niezrozumiale, ale na przekór, z uporem próbujemy bawić się w teatr. Grać sceny, szaleć, wymyślać. Z ich strony dostaję znaki, że to ich wciąga. Czuję więc, że jestem na właściwym miejscu. Czasem dopada ich przygnębienie, siedzimy godzinę i gadamy. Rozpędzamy smutki. Bycie z nimi to dla mnie niezwykłe doświadczenie.
Czego uczy?
– Przede wszystkim pokory wobec życia, wdzięczności za to, co mamy. Drugie odczucie to stosunek do drugiego człowieka. Moi podopieczni mają serce na dłoni. Lgną, akceptują każdego. To jest niesamowite, bo my tego tego nie potrafimy, wszystko racjonalizujemy. Gdy my z łatwością zamykamy się w sobie, oni odwrotnie, otwierają się. Ich wspólne przeżywanie, gdy kogoś spotka coś przykrego na co dzień, bywa trudne do opanowania. Gdy jeden płacze, dołączają inni.
A pani?
– Gdy o tym mówię już chce mi się płakać. Zostawmy to.
Czy jesteśmy w stanie być mądrzy i przygotować się na dojrzały wiek? Umiemy szybko się przestawić?
– Zależy od tego, jak żyjemy. W teatrze pracujemy intensywnie, mamy tylko poniedziałek wolny. W inne dni rano próby, wieczorem spektakle. Niewiele zostaje wolnego. Nawet gdybyśmy chcieli chodzić na jogę, basen, różne zajęcia z rekreacji, to nie sposób. Z reguły odbywają się popołudniami. Praca jakoś nas wyklucza. Moje koleżanki, które poszły na emeryturę, robią to, na co brakowało im czasu. W dojrzałym wieku, gdy zdrowie pozwala, można robić wszystko. Spotykam te moje koleżanki i pytam: – Nie nudzisz się? Nie, nie mam czasu. I chyba o to chodzi.
Artur Łukasiewicz











