
Fot. Władysław Czulak
Prof. Czesław Grabowski. Urodził się 1946 r. w Sosnowcu. Przez 35 lat kierował Filharmonią Zielonogórską. Wcześniej pracował m.in. w Operze Śląskiej i Państwowym Zespole Pieśni i Tańca „Śląsk”. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Katowicach (klasa kompozycji prof. Bolesława Woytowicza, dyplom z wyróżnieniem w 1973 r.). Ukończył też studia dyrygenckie na Akademii Muzycznej w Katowicach w klasie prof. Jana Hawela.
– 50-latkom radzę, żeby oswajali się z myślą o odejściu z pracy. Bo to nieuniknione. Zadbali o zdrowie, żeby być naprawdę szczęśliwymi emerytami – mówi Czesław Grabowski, przez 35 lat szef Filharmonii Zielonogórskiej.
Sylwia Sałwacka: – Robił pan karierę na Śląsku i nagle postawiał pan na Zieloną Górę. Dlaczego?
Czesław Grabowski: – Pierwszy etat dostałem w Operze Śląskiej w Bytomiu jako pianista. Miałem wtedy 22 lata, studiowałem jeszcze. Kolejny – na akademii muzycznej w Katowicach. No, i tak to się zaczęło. W 1986 roku Szymon Kawalla, były szef Filharmonii Zielonogórskiej dał mi znak, że jest konkurs na nowego dyrektora. Zachęcał mnie: „orkiestra fajna, miasto fajne, same plusy”. W porównaniu do śląskich miast Zielona Góra wydała mi się świetna. Mała, zielona, blisko lasy, jeziora. Złożyłem papiery. Przepracowałem w Filharmonii Zielonogórskiej 35 lat.
– Nie uważa pan, że za długo?
– To jest dobre pytanie. Teraz, z perspektywy emeryta, myślę, że ma pani rację. Chyba nikt tak długo w Polsce nie był szefem filharmonii jak ja.
– To przez pracoholizm?
– I wieczne marzenia. Wciąż wymyślałem nowe projekty i chciałem je osobiście dokończyć. Pracowałem nie tylko długo, ale też dużo. W zasadzie zawsze na dwóch etatach: jako szef, dyrygent, nauczyciel. W końcu uznałem, że należy z tym skończyć i przejść na inny tryb. Pomogła mi w tym paradoksalnie pandemia COVID. Koronawirus, lockdown spowodowały, że przestaliśmy koncertować. I musiałem „wyhamować”.
– Jak taki pracoholik jak pan odnajduje się na emeryturze?
– Świetnie! Śniadanie jem o siódmej, zawsze to samo – jajko na miękko, paróweczka, biały ser i herbata. Potem żona jedzie do pracy w filharmonii. A ja wskakuję jeszcze na godzinkę do łóżka. Jak żona wychodzi z domu, Grabowski wychodzi z łóżka. Toaleta, gimnastyka na rozruch i już jestem gotowy do działania. O 11.00 piję kawę, często na mieście, z przyjaciółmi. Należę np. do tajemnego klubu, który spotyka się w każdy czwartek. Nie powiem w jakiej kawiarni, powiem tylko, że w centrum. Nie powiem też, kto należy do tego klubu, zdradzę jedynie (śmieje się – red.), że prof. Czesław Osękowski. Spotkamy się, rozmawiamy, żartujemy, wykłócamy. Nie zawsze może jest mądrze, ale zawsze ciekawie.
– Na co jeszcze ma pan teraz czas?
– Na słuchanie muzyki. Ostatnio nadrabiam zaległości z Carla Marii von Webera. Czytam. Obecnie Wiesława Myśliwskiego. I się zachwycam. Myśliwskiego czytam pierwszy raz. Kupiłem wszystko co napisał. A jak przeczytam Myśliwskiego, wezmę się za „Człowieka bez właściwości” Roberta Musila. Tę książkę czytałem jako 30-latek, zawsze chciałem do niej wrócić. Wciąż dużo komponuję. Dużo też spaceruję. Codziennie – bez względu na pogodę – staram się zrobić co najmniej sześć tysięcy kroków. To są zazwyczaj spacery w pojedynkę. Lubię powłóczyć się sam ze sobą, z własnymi myślami.
– O czym pan wtedy myśli?
– O całym świecie. Jadę do lasu za miasto, bo nie lubię spacerować po mieście. Albo w okolice Świdnicy. Mamy tam niewielką, uroczą działkę letniskową. Kocham Morze Bałtyckie. Co najmniej raz w miesiącu jedziemy więc też z żoną na parę dni do Międzyzdrojów. Latem, zimą. Na to też nie miałem wcześniej czasu. A teraz mam czas, żeby zjeść na przykład razem z żoną obiad w domu. Celebruję ten moment. Cieszą mnie drobiazgi, zwykłe codzienne czynności, z których składa się życie.
– I nie tęskni pan za filharmonią?
– Samo odejście z filharmonii nie było dla mnie wielką tragedią, gdzieś tam po policzku poleciała oczywiście łezka. Ale ja z natury jestem racjonalistą, nie żyję wspomnieniami. Choć wspomnienie mam cudowne. Emerytura to piękny etap w życiu. Potrzebny człowiekowi. Trzeba się tylko do tego czasu dobrze przygotować.
– Jak? Co by pan poradził współczesnym 50-latkom?
– Żeby się już powoli oswajali z myślą o odejściu z pracy. Bo to nieuniknione. Zadbali o zdrowie, bo żeby być szczęśliwym emerytem, trzeba być zdrowym emerytem. Trzeba też dbać o przyjaciół. Nie chodzi o to, żeby się „uwiesić” na ludziach. Raczej o to, żeby mieć z kimś lojalnym i serdecznym kontakt, nie zamknąć się w czterech ścianach. Będąc na emeryturze trzeba przeorganizować swoje życie. Trzeba wymyślić siebie na nowo.
– Panu się to udało?
– Nie zapeszając.
– I nie zdarza się panu już pracować?
– Incydentalnie. W tym roku mam zaplanowanych pięć koncertów symfonicznych. Razem z Jarosławem Skorulskim z urzędu miasta pracujemy właśnie nad organizacją Festiwalu Ogrody Kultury w Zatoniu.
Przez jakiś okres byłem też szefem zielonogórskiej rady seniorów. To był wspaniały czas. Porwaliśmy się na nieprawdopodobną rzecz: każdy mógł do nas przyjść ze swoim problemem. Ze skargą na sąsiada, lekarza, zarząd osiedla albo żeby się po prostu wygadać. Odwiedziły nas setki osób. Wielu udało się pomóc. Postanowiłem jednak przekazać pałeczkę innym.
– I co pan zrobi z wolnym czasem?
– Pójdę na długi spacer.
Sylwia Sałwacka